
Do napisania natchnęła mnie Truskawka, i to nie byle jaka bo góralska. Truskawka objawiła się z mojego cudownego grona jakie uzbierało się na Instagramie i przypomniała mi dlaczego warto czasami wrócić do swoich początków i dlaczego nie powinniśmy się wstydzić swoich słabości.
O moim pierwszym razie na drodze do Doliny Pięciu Stawów już czytaliście. Chwila skruchy – transmutacja górskiej zołzy w moim przypadku nie była jednorazowa i powtórzyła się jeszcze wiele razy… no dobrze, słyszałam to chrząknięcie – wciąż się powtarza.
Jak wielka rozbieżność jest między opisami szlaków, zdjęciami i filmami wiedzą tylko Ci co zweryfikowali je w rzeczywistości. Różnice w odczuwaniu wahają się w obie strony, ale oczywiście istnieje również solidne grono, które pokrywa się swoimi wrażeniami z tym co znajdzie w Internecie. Ja o swojej pierwszej podróży w góry nie przeczytałam na żadnym blogu, nie sprawdziłam nawet mapy – zawierzyłam Piotrkowi. Teraz wszyscy wyobrażamy sobie mnie idącą asfaltem od parkingu na Palenicy, komentującą na lewo i prawo jaką to stała się ofiarą oszustwa ze strony partnera. Miały być góry, doliny, trawa a idziemy po drodze! Jeszcze jakieś konie tu jeżdżą, śmierdzi! Nagle siup do góry w prawo zwrot i kolejne narzekanie: kto te kamienie poukładał, czemu nierówno, co to ma być! Jeszcze wszyscy się z tym moim partnerem witają, a ja zła – że nikogo nie znam. Taka byłam na początku, kompletnie zielona. Czy teraz jestem już ekspert i nie narzekam? Nie, turystyka górska to nie test na prawo jazdy, nie uda się dostać „wjazdówki” po przechodzeniu 30 h. Momenty, w których mam ochotę usiąść i wyć bywają, oczywiście nie często, ale bywają i ja się tego absolutnie nie wstydzę. Podam Wam kilka załamań dla przykładu.
Boczań Czasem słońce czasem łzy – w drodze na Zawrat, rozkleił mi się but i haczyłam nim co chwilę o jakiś bardziej wystający kamień. Wszystko co zjadłam na śniadanie jakoś magicznie wyparowało i nie miałam za grosz siły. W plecaku miałam termos i jęczałam, że mi za ciężko, bolą mnie ramiona i że jak to jest możliwe, że tak bardzo się zasapałam podchodząc z Kuźnic. Nie wiem skąd to przyszło, może przez to że nie odzywaliśmy się do siebie z Piotrkiem przez dłuższą chwilę i chyba mój mózg powoli zaczął wyłączać wszystkie moje życiowe mechanizmy. Zgrzytnęło i popłynęły mi łzy, że jak to w ogóle jest możliwe, że jak tam dojdę skoro już tu jestem zmęczona.
Kasprowy Wierch Sen nocy letniej – o tym, że droga na Kasprowy jest długa przeczytałam w jakimś internetowym wpisie. Wyruszyliśmy na szlak w nocy więc w ogóle miałam wrażenie, ze idę już dobę. Mój pierwszy raz z czołówką. Nie wiem kto wymyślił powiedzenie „ciemno jak w dupie” ale z pewnością nie szedł nocą na Kasprowy. Podchodząc do góry wciąż miałam wrażenie, że ktoś konsekwentnie mi ten szczyt oddala. Niby widać już górną stacje ale nagle skręcasz w prawo i idziesz kolejne 20 minut pod górę. Również nie odpowiem dlaczego coś mi się w tym łbie odkręciło. W Tatrach miałam już za sobą nie jeden półmaraton i wiem jak to jest jak nogi wchodzą do tyłka.
Kościelec Upadek – na Kościelcu popłakałam się jakieś 10 minut przed szczytem kiedy zgubiłam szlak. Otoczona przez chmurę szłam na oślep i miałam wrażenie, że wbijam palce w środek góry żeby tylko z niej nie spać. Kto czytał poprzedni wpis wie jak się ta historia skończyła. Zamiast się zmobilizować wolałam się popłakać. Zamiast poszukać na spokojnie znaku, zła parłam do góry na wprost szczytu.
Gęsia Szyja Stairway to Heaven – bez komentarza (pogoda: 30 stopni celsjusza)
Zejście do Kirów z Chudej Przełączki – wszystkich schodzących ze mną przepraszam tu oficjalnie za jęczenie i wyzwiska pod adresem TPN-u. TPN też przepraszam. Absolutnie się nie spodziewałam wtedy, że idąc najpierw do góry będę musiała w końcu zacząć schodzić w dół.
Murowaniec Pan tu nie stał – kiedy należysz do ludzi, którym załatwianie potrzeb poza toaletą sprawia ogromny problem i niesiesz to i owo przez kilka szczytów, a potem stajesz w gigantycznej kolejce, gdzie połowa ludzi przyszła tu tylko, żeby napić się piwa… nawet twardziel by się rozpłakał.
Oczywiście te historie to po prostu ludzkie emocje, które dają o sobie znać w górach. Możliwe, że im więcej doświadczenia tym one będą się pojawiać rzadziej – jak już będę super to Wam powiem. Poza historią z Kościelca, są to głownie humorystyczne momenty, które mijają i absolutnie nie mają żadnego wpływu na moje bezpieczeństwo w górach, może jedynie na samopoczucie mojego partnera. Popsioczy sobie i jej przejdzie! Na przestrzeni lat ich intensywność zmalała ale są, pojawiają się w różnych chwilach, to są moje małe walki z samym sobą, zmieniają mnie i uczą, że jak piszą w przewodniku „strome podejście” ja na swój słownik muszę sobie przedłożyć to jako „ostro w ….j” .